
W Bergen byliśmy na moment, ale wystarczająco długo by posmakować i powąchać tego co Norwegia ma do zaoferowania. Wraz z grupą dziennikarzy i kucharzy naszą kulinarna podróż zaczęliśmy od targu rybnego – mekki. Leżący u stóp gór, tuż nad wybrzeżem miał w sobie coś dla nas niespotykanego.. aromat morskiej bryzy pozbawiony fermentu zleżałej ryby. Świeżość i zapach grillowanych i parzonych ryb i owoców morza unosił się w powietrzu. Wybór ogromny. Od gotowanych krewetek zimnowodnych z cytryną, królewskich, trzymetrowych krabów z majonezem, niepomiernie delikatnych wędzonych łososi, smażonych dorszy, aż po dostojne halibuty i zaskakujące wieloryby. Krwiste, w smaku przypominające wątróbkę, wołowinę .. i coś jeszcze.. mięso z delikatnym ledwo wyczuwalnym smakiem ryby. Czad!
Po chwilowym zauroczeniu rzuciliśmy się w wir degustacji.. obżarstwa. Chcieliśmy spróbować wszystkiego i niemal się udało. Udało się też to co lubię. Uczucie lekkości po posiłku. Wszystkie smaki proste i delikatne, nieprzesadzone, eleganckie, choć to wciąż targ. Najlepsze miało jeszcze nadejść.
Okazało się że ludzie pracujący na rybnym targu pochodzą z najróżniejszych zakątków świata. Od Korei po Hiszpanię i Amerykę Południową. Prawdziwy tygiel z Polakami włącznie. Udało nam się pogotować razem z nimi. Jakubiak, Tomasz z resztą grillował policzki z żabnicy z kurkami z polskim akcentem, koprem i cytryną. Ja postawiłem na ikrę łososia i tatar z halibuta, koper włoski (oczywiście), rzodkiewkę i liście nasturcji. Reszta niech pozostanie tajemnicą.
Targ rybny to przystawka. Nadszedł czas na danie główne. Jachtem popłynęliśmy do restauracji innej niż te, w których dotychczas zwykliśmy jadać. Wtulona w skalne wybrzeże wyspy designerska restauracja Cornelius bazuje na tym co region ma najlepszego. W basenach na tarasie wylegują się homary, małże świętego Jakuba i wielkie niebieskie muszle, oprócz tego ostrygi i szalony właściciel – rybak i maestro autopromocji. Na tym znać się musi bo jedyna droga do restauracji prowadzi przez morze. Bez dostępu do lądu, za to z onieśmielającym widokiem, panoramicznymi oknami i własną mini szklarnią bo nie opłaca się wozić ziół z wybrzeża. Menu autorskie, zmienne i proste. Produkty najlepsze. Świeżo wyłowione ostrygi były jak skok na główkę w słoną wodę oceanu, jędrne i mokre, pyszne i choć dania w restauracji nie zwaliły nas z nóg, to wino i atmosfera zrobiły swoje. Kolejna lekcja prostoty puree truflowego z dorszem i sosem na bazie czerwonego wina, domowe lody i łosoś gotowany w czterdziestu kilku stopniach z spaghetti z rzodkwi daikon i marchwi. Lekkie i bezpretensjonalne.
Najlepsze miało nadejść. Po krótkiej nocy i turystycznej rundzie po mieście, wizycie w lokalnym sklepie spożywczym połączonym z restauracją trafiliśmy do restauracji, w której poza solą, cukrem, herbatą i winem ze świeczką szukać importowanych produktów. Wszystko, niemal tutejsze (tamtejsze). Świeże, sezonowe, lokalne i nieprzetworzone – to wzór na wyjątkowy smak – chleba i masła z mleka krów jersey, teryny z dorsza wędzonego z sałatką z chrupiących liści, malinowo pomidorowego kremu na zimno z sosnową oliwą, halibuta pieczonego z estragonem i pana cotty z owocami, pyłkiem kwiatowym, ziołami i trybulą w roli głównej. Dla mnie kulinarny knock out, no może za wyjątkiem przystawki.
I deser. Klucz do sukcesu. Wizyta w instytucie kulinarnym. Dwóch młodych szefów współpracujących z Norweską Radą ds. Eksportu Ryb i Owoców Morza podjęło nas by pokazać na czym polega Ich potęga. Marzy mi się by i u nas nadszedł dzień, w którym sztuka kulinarna zostanie doceniona na tyle by przez jej pryzmat promować kraj, lokalną ekonomię i turystykę. Chefowie zaprezentowali kilka technik kulinarnych przydatnych podczas pracy z rybami, jak również paletę połączeń smakowych; surowych małż z oliwą, łososia z sosem jabłkowym i ..
I przygotowali lunch, który na długo zapadnie mi w pamięć. Szef kuchni ambasady Norwegii we Francji, uczeń Tomasa Kellera uraczył nas krabem królewskim na ciepło z kurkami i smażoną sałatą rzymską z sosem imbirowym, halibutem na puree selerowym z sosem jabłkowym i kremem śmietankowym i czekoladowym z jagodami i wanilią. I choć na chwilę zatęskniłem za gęsią siewierską i świnią złotnicką, to dziś tęsknię za smakiem Bergen. Bo Bergen po prostu smakuje… mimo deszczowej aury.
ps. dzięki NORGE